Żeby nie było tak różowo. Półpustynia. Pusta, wielka, straszna. Ale wieje z grubsza w plecy, więc nie jest najgorzej. Dziś nie będzie żadnego “howdy!”, nie spotkamy nikogo i niczego, prócz burz. Jednej, drugiej, trzeciej. Przechodzą bokiem, burkają z ukosa, czasem strzelą piorunem, ale gdzieś hen, za plecami. Gorzej, że ten sam wiatr, który pcha nas do przodu, pcha też burze. Jedna zahacza nas wysuniętym jęzorem, króciótko, ale wystarczy, by zmienić odcinek drogi w lepiącą maź, która zatyka wszystko co jest do zatkania i blokuje koła. Ale to jeszcze nic, od odrobinki błota nikt nie umarł. Następnego dnia łapie nas samo oko cyklonu, na szczęście na asfalcie, więc się nie ubłocimy. Na szczęście tego dnia mieliśmy zaplanowany nocleg w motelu. 70 kilometrów poszło jak z bicza strzelił i o 15 meldujemy się w hotelu. Nie bardzo jestem w stanie ruszać zmarzniętymi palcami, więc tylko daję recepcjonistce portfel i niechaj sobie wygrzebie, co tam chce. Tego dnia kupię gumowe rękawice na przyszłe deszcze. Przyszłe deszcze oczywiście nie nastąpią (no, prawie). Nie ma cudowniejszego uczucia niż zrzucić te mokre, śmierdzące ciuchy i jeszcze skostniałym z zimna wskoczyć do gorącej wanny. Dla takich chwil warto żyć!
Spróbujcie, naprawdę. Wyjdźcie z domu, gdy zanosi się na burzę, nie trzeba z rowerem, można pobiegać. Ważne, żeby być daleko od domu, gdy zacznie się ulewa. Najlepiej, jakby nie było się też gdzie schronić, żeby nie kusiło. Przy pierwszych kroplach deszczu zawracacie i niby próbujecie zdążyć,
Ponoć 90% szlaku jest nieutwardzone, choć ja bym powiedział, że 80%. To prawda, że często jedziemy starymi trasami dyliżansów, nasypami kolejowymi, drogami wytyczonymi przez pionierów zdobywających Dziki Zachód. Widoki są zniewalające, a szlak jest szalenie różnorodny – od wysokogórskich przełęczy (najwyższy punkt na trasie 3,631m) po pustynie.