Na świecie wbrew pozorom zostało jeszcze trochę białych plam. A dla prawdziwego podróżnika nie ma oczywiście nic bardziej podniecającego niż taką plamę pokolorować. Innymi słowy pomalować świat, najlepiej na żółto i na niebiesko.
I oto dobry los wysypał przede mną całe pudełko kredek, oferując możliwość wejścia na drugi najwyższy niezdobyty szczyt Ziemi – Labuche Kang III (7250 m. n.p.m.). A właściwie to sam te kredki pozbierałem, organizując od podstaw naszą wyprawę. Choć gwoli sprawiedliwości należy oddać hołd pomysłodawcy, kierownikowi i spiritus movens całego przedsięwzięcia – Krzychowi Mularskiemu, który wykonał olbrzymią pracę, zbierając szczegółowe informacje na temat niezdobytych siedmiotysięczników (i nie tylko). Zostało ich dokładnie pięć, z czego najwyższy – Gangkhar Puensum (7570 m n.p.m) leży w Bhutanie, jest świętą górą i w przewidywalnej przyszłości nikt go nie zdobędzie. Nasz cel – nazywany dalej LKIII lub 2NNGŚ (Druga Najwyższa Niezdobyta Góra Świata 🙂 ) znajduje się w Tybecie, w bezpośrednim sąsiedztwie Cho Oyu, niedaleko granicy z Nepalem.
Jak to możliwe, że w XXI wieku są jeszcze niezdobyte tak wysokie szczyty?
Nie ma tu prostej odpowiedzi. Po pierwsze, góry te niejako “zostały” w kolejce do zdobycia – wspinacze najpierw interesowali się innymi, być może atrakcyjniejszymi sportowo, lub wręcz przeciwnie – łatwiejszymi szczytami. Nie bez znaczenia jest tu też złożona logistyka dostania się pod taki masyw. Wreszcie, góry te leżą bądź leżały na terytoriach z jakichś powodów zastrzeżonych i po prostu nie można było się do nich dostać – nie były wydawane permity, a wjazdu strzegło wojsko.
LKIII, jak sama nazwa wskazuje, leży w większym masywie Labuche Kang, którego pozostałe wierzchołki już zdobyto. Główny szczyt o wys. 7,367m został zdobyty w 1987, próba drugiego wejścia w 2010 roku zakończyła się śmiercią wspinacza. Piramida Labuche Kang II “padła” natomiast w 1995 r.
Tu jest kolejna historia z zimnem w roli głównej
Warto w tym miejscu wyjaśnić, co tak naprawdę jest nazywane “szczytem”?
Aby być nazywaną samodzielnym wierzchołkiem, góra musi mieć wybitność (tj, różnicę wysokości między poszczególnymi wierzchołkami) minimum 500m. W przypadku 2NNGŚ jest to 570m.
Zdobyć pozwolenie na wejście na taki szczyt, jak również znaleźć agencję, która podjęłaby się organizacji takiego zadania (na własną rękę jest to praktycznie niemożliwe) nie było łatwo, ale w końcu, po kilkuset mailach i wielu telefonach, się udało.
W lipcu 2015 z permitem w ręce szykowaliśmy się do wyjazdu, gdy nagle Chińczycy zmienili zdanie i zamknęli Tybet dla wszystkich wypraw zagranicznych. Tak po prostu. Na dwa miesiące przed wyjazdem musieliśmy kompletnie zmienić plany, podobnie jak dziesiątki innych wypraw. Los rzucąjący pod nogi ciężkie kłody to jednak chleb powszedni każdego podróżnika, dlatego musieliśmy się pogodzić z jego wyrokiem, jak również z tym, że Chińczycy niespecjalnie przejmują się turystami z krajów innych niż ich własny.
W tym roku wszystko miało być zupełnie inaczej.
Darujmy sobie jednak na chwilę ten przydługi wstęp, przy którym zasypia nawet sam autor – i przenieśmy się od razu do obozu C3 na 6600m., na chwilę przed atakiem szczytowym. Bo o to tak naprawdę w tej wyprawie chodziło. O bycie tam, gdzie nie było nikogo, nawet Yeti. O możliwość tego najczystszego, najprostszego osiągnięcia dostępnemu współczesnemu człowiekowi. Wejść jako pierwszy na niezdobytą górę. Bez nart, hulajnogi czy karłów plujących ogniem. Nie będąc najstarszym, najmłodszym, niewidomym lub niepełnosprawnym zdobywcą. Pierwszym Polakiem, Ruskiem czy Niemcem. Będąc zdobywcą po prostu.
Wizja tak czysta i piękna, że nie pozwala w nocy spać. To niedobrze, bo szczyt powinno atakować się w pełni sił, a sen to jak wiadomo zdrowie. Na szczęście nie na tej wysokości. Tu organizm już praktycznie nie odpoczywa, a pomalutku zjada sam siebie kawałek po kawałeczku. Niedotlenione jelita nie trawią nawet najlepiej skomponowanych liofilizatów, apetyt praktycznie zanika, a wraz z upływem czasu stajemy się coraz słabsi. Po powrocie do Polski jeszcze przez parę tygodni będę czuł zmęczenie. Człowiek jest też potem ponoć przez jakiś czas bezpłodny.To wszystko oczywiście nieważne, bo przed nami wielka i wspaniała wizja, wspanialsza i większa nawet niż ściana, która dzieli nas od nieba.
Ale do ściany trzeba jeszcze dojść. Ruszamy więc od razu gdy cichnie wiatr. Czyli około 8 rano. To mocno za późno, ale nie mamy wyjścia – na drugą próbę nie będzie już czasu. Po wyjściu z namiotu okazuje się że wiatr wcale nie ucichł – co najwyżej stracił siłę huraganu. Wystarczy jednak, by praktycznie od razu zacierać nasze ślady, które torujemy zapadając się po kolana. Współczesna wersja syzyfowych prac – z mozołem ubijasz sobie szlak, który za parę godzin będziesz ubijać znowu, z jeszcze większym trudem. Widoki na sukces są równie mizerne jak widoczność dwa dni wcześniej przy podejściu do C3. Ale przemy do przodu, bo przecież Wielka Historya patrzy na nas, Chwała Wiekuista której nikt nam nie odbierze. I dzieje się coś niezwykłego – wiatr jakby cichnie, śniegu jakby mniej, stajemy pod finalną ścianą i pniemy się w górę. Sto, dwieście metrów…
Hej, szczytowa grań jest już w zasięgu ręki!
A potem zagapiony przez chwilę wszechświat przypomina sobie, że jednak miał nam dopierdolić. Więc jebs! Biednemu zawsze śnieg w oczy. Zresztą, sami zobaczcie, choć nawet wideo w 360 stopniach nie oddaje jak bardzo nam zimno, jak ściana robi się coraz bardziej pionowa i jak zaczynamy sobie zdawać sprawę, że wejść to pewnie wejdziemy, ale zejście będzie już tylko kwestią szczęścia:
GPS pokazuje 6907m, więc niecałe 350m do szczytu, który jest już zresztą widoczny. Dyskusja o wycofie to może nie sprawa na wagę decyzji o aborcji, eutanazji, czy innych złych rzeczach na “a”, ale też jest bardzo ciężka. Nie da się jednak ukryć, że jest jedyną słuszną. Parę godzin później jesteśmy w namiocie, z mocnym postanowieniem zejścia niżej (jest już dawno po planowanym czasie zakończenia ekspedycji, kończy się też permit). Dajemy radę jakieś 150m, po czym półżywi rozbijamy namiot na nowo. Wrzątek w butelce ratuje odmrożone paluszki u stóp i gdy tylko wraca krążenie idziemy spać, ściśnięci we trójkę w dwuosobowym namiocie. Rzygać chce się na myśl, że kolejnego dnia trzeba będzie zejść ponad kilometr w pionie i dobre dwadzieścia w poziomie.
I tak oto nie spełniają się marzenia. To wspaniałe uczucie być gdzieś pierwszym – i chociażby po to warto było wspinać się tak wysoko. Ponoć przed nami LKIII próbowały zdobyć dwie wyprawy, z czego żadnej nie udało się jednak dojść powyżej 6500m, na plateau przed ścianą szczytową (tam gdzie tak wieje na zdjęciu powyżej). Filar, po którym idzie droga jest stosunkowo trudny i bez poręczówek – bardzo niebezpieczny. Wedle relacji oficera łącznikowego właśnie tam doszło poprzednim razem do tragicznego wypadku, w internecie nie natrafiliśmy jednak na ślad takiego wydarzenia.
Na razie to tyle z relacji. Ciąg dalszy nastąpi. Tymczasem chętnie dowiem się, co myślisz o naszej wycieczce i całym pomyśle zdobywania 2NNGŚ? Innymi słowy, będę wdzięczny za motywujące (lub sprowadzające na ziemię) komentarze.
Na zachętę króciuteńki timelapse:
W wyprawie udział wzięli: Krzysztof Mularski (kierownik), Maciej Przebitkowski, Jarek „Borsuk” Żurawski i moja nieskromna osoba