Kuba oszałamia. Od pierwszych chwil zaskakuje, porusza,fascynuje. To fotograficzny raj i piekło zarazem.To nie jest łatwa miłość. Kraj o Najpiękniejszej Nazwie po początkowym miesiącu/tygodniu miodowym sprawia, że w końcu masz dość i chcesz uciec do normalności. Ale normalność jest daleko, za siedmioma morzami. Jaka będzie bez Fidela?
Jak zwykle, z tej podróży przywiozłem masę wspomnień, które już zapomniałem. Kilka muszelek, parę kamyków z odciśniętymi kawałkami rafy koralowej. To nieprawda, że najlepsze pamiątki nosimy w serduszkach. Przynajmniej nie ja. Wspomnienia bledną, zdjęcia nie. Patrząc na fotografię mogę sobie przypomnieć wszystko; dźwięki, zapachy, temperaturę, wilgotność powietrza, ile nóg miał pies czający się na moją kanapkę… wszystko. Dlatego pomyślałem sobie, że zamiast pisać poradnik “10 najpiękniejszych miejsc na Kubie” albo elaborat na temat zawiłych rewolucyjnych historii (są fascynujące, kiedyś i tak o nich napiszę), opowiem co nieco o Kubie patrząc na zdjęcia.
Proponuję zabawę towarzyską
Zanim przeczytasz opis, spójrz na fotkę i pomyśl, co na niej jest i dlaczego. Co autor chciał powiedzieć? Ćwiczenie rozwija wyobraźnię, a ta jest na Kubie potrzebna (i Kubie, czyli mnie, również).
Lodziarz
Wierzcie lub nie, ale to jedno z moich ulubionych zdjęć. Santaigo de Cuba, główny deptak miasta, zdjęcie zrobione z ultrapopularnej lodziarni, do odwiedzenia której zaprasza ten elegancki Pan. Właściwie to nie musiałby zapraszać, bo lody są dobre, a ludzie stoją po nie w długiej kolejce (na Kubie po większość rzeczy stoi się w kolejkach). Nie zapominajmy jednak, że mamy komunizm, więc nie ma bezrobocia. Postawa tego człowieka budzi mój najwyższy szacunek – i nie chodzi mi o ładnie ugiętą nóżkę. Zaprasza z zaangażowaniem godnym lepszej sprawy i solidnej porcji lodów, ale to też mi nie imponuje.
Proszę zwrócić uwagę, jak doskonale harmonizuje z otoczeniem. Paski na adidasach pasują do jednej ściany, marynarka do drugiej. Pełen profesjonalizm. Kubańczycy mają we krwi zamiłowanie do wściekłych, intensywnych kolorów – podobnie jak ja, więc czuję się w tej kakofonii doskonale. No właśnie, ale czy to naprawdę kakofonia, jeśli ludzie dobierają ciuchy do otaczających ich budynków, parkują samochody tak, żeby zgrywały się z płotami?
Być może chodzi o niedobór barwników? Wyobraźmy sobie, że na wyspie jest dostępnych dajmy na to, 20 kolorów, dlatego nie ma miejsca na półcienie i delikatne przejścia tonalne. Czy to spodnie, samochód, czy ściana domu, wszystko może być pomalowane tylko w jednym odcieniu różu, fioletu czy ultramaryny. Fantazja? No nie wiem, tu wszystko jest możliwe. A brakuje wszystkiego, zwłaszcza wyboru.
Bar szybkiej obsługi
Na Kubie nie ma oczywiście McDonalda. Nie ma też żadnej podróbki, żadnego „makburgera”, „fideloburgera”, „Makodonaldo”, etc. Nic z tych rzeczy. Na Kubie w ogóle nie ma sieciówek. Ani sieci fastfoodów, ani sieci foodów, nie ma nawet żabek. Zresztą, nawet sklepów w naszym tego słowa rozumieniu jest jak na lekarstwo. Lekarstw też jest zresztą mało. Generalnie – jadąc na Kubę nastawiajcie się na ucztę estetyczną, ewentualnie duchową, ale niekoniecznie podniebienia.
W telegraficznym skrócie: mamy „normalne” restauracje dla krezusów i okienka/budki z jedzeniem dla całej reszty. Wiadomo, że jako Polacy podróżujący na własną rękę zaliczamy się do tej drugiej kategorii. Najeść w takim miejscu można się bez problemu za dwa-trzy złote, więc poznaliśmy dogłębnie całe menu na wyspie.
Składają się nań:
1. Bułka z mielonym, nazywana szumnie „hamburgerem”.
2. bułka z szynką (bez masła, ani w ogóle żadnych dodatków).
3. Bułka z szynką ze świeżo pokrojonego prosiaka.
3. Bułka z serem.
4. Jajecznica, nazywana tu toritillą.
5. Zapiekanka, nazywana tu „pizzą”
6. Czasem smażone rybki „minutki” oraz do picia świeży sok, sztuczny sok i kawa (espresso).
Koniec.
Ciekawostka
Ta sama kawa, która w budce czy też okienku będzie kosztować 1 peso, w restauracji obok, na tej samej ulicy, może kosztować 1 CUC (Kuba ma dwie waluty, możecie o nich poczytać na każdym innym blogu poświęconym wyspie) – co znaczy że w restauracji będzie dokładnie 25 razy droższa – true story. Restauracje o europejskim standardzie zaobserwowaliśmy w Hawanie, Trynidadzie, Santiago i Pinar del Rio. Oprócz tego są restauracje „dla miejscowych”, gdzie jest nieco taniej, a do wyboru mamy najczęściej 1.ryż w trzech opcjach kolorystycznych (czarny- z fasolą, żółty – z jakąś przyprawą, pewnie curry, oraz biały, czyli czysty) 2. rybę, 3. bistec, czyli coś w rodzaju schabowego. Do tego liść sałaty, tadam!
Wieczór z przyjaciółmi
Parki, skwery i place są pełne życia o każdej porze. Wrony w Matanzas hałasują tak, że ledwo idzie wytrzymać, w Santa Clarze (mieście poświęconemu Che Guevarze) bezwstydnie spacerują transwestyci, w Santiago gra muzyka, a w Trynidadzie tańczy się salsę. Ale większość ludzi nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Nawet nie spojrzą na obcokrajowców bezczelnie łamiących przepisy i obyczaje, jeżdżąc po parku/placu jakby to było miejsce do jeżdżenia. (na szczęście zawsze jednak znajdzie się jakiś czujny obywatel, który uświadomi nas, że jazda po skwerku rowerem jest ciężkim przestępstwem). Wylegają na place grupy przyjaciół, rodziny i sąsiedzi, rozsiadają się wygodnie i… włączają smartfony. Otóż, moi mili, internet występuje na Kubie tylko na miejskich placach, skwerach i parkach. I jest na kartki.
Kartki, czyli talony z kodem do miejskiego wifi można kupić na poczcie. Oczywiście trzeba swoje odstać w kolejce, ale jak już wiemy, to raczej standard. Gorzej, że godzina surfowania kosztuje 8 zł, co jest barierą dla wielu Kubańczyków, zarabiających średnio 20-40 USD miesięcznie. Tu musielibyśmy się głębiej nad wszystkim zastanowić. Powyższa kwota to widełki oficjalnych wynagrodzeń w budżetówce. Nie ma nawet teoretycznej szansy, by ktoś zarabiający takie kwoty mógł mieć smartfona, a do tego jeszcze pieniądze na internet. Spytacie: jak żyć? Kto nie pamięta komuny, ten może znaleźć odpowiedź w filmach Barei.
Trzeba kombinować
Świetnym biznesem jest wszystko, co związane z turystyką – od bycia taksówkarzem, przez wynajmowanie pokojów, przez restauracje, usługi przewodnickie, a nawet kupno biletów autobusowych dla ciapowatych obcokrajowców, nie potrafiących ogarnąć stu rodzajów i klas autobusów odjeżdżających w różnych porach z różnych miejsc, choć teoretycznie rozkład jest jeden, podobnie jak dworzec. Ci, którzy nie łapią się na turystykę, mogą mieć coś wspólnego z aparatem władzy, albo odwrotnie – z rodziną w Miami. A krewnych za granicą mają praktycznie wszyscy, problemem jest raczej przewożenie prezentów.
Oto społeczeństwo ponowoczesne w archaicznym systemie. Hej, wiecie, że w Polsce wyglądamy bardzo podobnie, choć mamy dostęp do sieci pająka przez 24h? Popatrzcie na Kubańczyków i niech rzuci kamieniem ten, kto nie wyciąga telefonu na spotkaniach ze znajomymi. Chciałoby się ponarzekać, że zamiast spodziewanej ulicznej fiesty robię zdjęcia smartfonowej orgii, ale i tak mi się podoba, bo dziesiątki twarzy oświetlonych trupobiałym światłem ekranów wyglądają niezwykle malowniczo.
Budki telefoniczne
Palec pod budkę, kto pamięta budki? Posiadanie nie tylko smartfona, ale najzwyklejszej Nokii wciąż jest luksusem, na który nie może sobie pozwolić większość Kubańczyków. Czyli tych niezwiązanych z turystyką, niepartyjnych, o których zapomniała rodzina w Miami. I tu przychodzą z pomocą stare, dobre budki telefoniczne, telefony w sklepach i na poczcie. Niby prosta rzecz, a cieszy.
Cieszy też to, że można się oduczyć irytującego zwyczaju wykładania telefonów na stół w restauracji. Nic z tego nie przyjdzie. Telefon nie zapiszczy, nie złapie wifi, nie dowiemy się ile lajków dostało ostatnie zdjęcie z Hawany (jeśli mieliśmy cierpliwość je załadować). Trzeba rozmawiać, zupełnie jak kilkanaście lat temu. No nic, jakoś przecierpieliśmy.
Che
Che jest na Kubie wszechobecny, nie tylko na koszulkach, jak u nas. Che pomaga, Che radzi, Che nigdy Cię nie zdradzi. Z tym ostatnim to akurat prawda – Ernesto zginął organizując kolejną rewolucję w Boliwii. A teraz ciekawostka, moi mili antykomuniści: zrobimy teraz trudne ćwiczenie umysłowe. Odwróćmy optykę. Wyobraźcie sobie, że w Ameryce Południowej to Stany były tym Złym. W końcu to USA organizowało przewroty, zamachy stanu, doprowadziły do upadku demokratycznie wybranego Allende i wspierały o wiele krwawszą dyktaturę w Argentynie i Chile, równie brutalną co Castro.
To amerykańskie korporacje, na czele z United Fruits, decydowały o polityce południowoamerykańskich „republik bananowych”. Skąd ta nazwa? Ze względu na fatalną opinię Untited Fruits zmieniło nazwę na Chiquita i wciąż dostarcza banany do mojej osiedlowej Biedronki. Generalnie, Związek Radziecki był zbyt daleko, żeby w jakikolwiek sposób zagrozić krajom latynoskim, za to chętnie wspierał je w oporze przeciwko Amerykanom. Zawsze kończyło się to źle – albo zamachem stanu, albo komunizmem, jak na Kubie. Abstrahując od skutków jego polityki, Che pozostaje bohaterem dla wszystkich, którzy przeciwstawiają się amerykańskiej polityce w regionie.
Zajrzyj do mnie!
Kuba to taki sympatyczny kraj, gdzie nie trzeba od razu zachodzić w gości, żeby zobaczyć, jak żyją jego mieszkańcy. Ludzie są oczywiście bardzo otwarci, ale chyba nie tak otwarci jak ich domy. Jest za gorąco, a może za wielu sąsiadów dookoła, by zamykać się na świat, dlatego przez szeroko otwarte drzwi lub uchylone okna zawsze możemy dojrzeć, co robią gospodarze.
A robią to samo co my, zanim wynaleziono internet – oglądają telewizję. Diabeł tkwi w szczegółach, które w tym przypadku wychodzą na pierwszy plan. Mieszkania, które możemy zobaczyć z poziomu ulicy wyglądają najczęściej dość ubogo. Ludzie bujają się w bujanych fotelach. Pewnie jest im chłodniej, zawsze to jakiś ruch powietrza. Nie bez znaczenia ma też wysokość pomieszczeń – ciepło zbiera się u góry.
Ale przestrzeni jest mało, dlatego na pięterko prowadzą zawsze niemiłosiernie strome schody.
W telewizji lecą telenowele, baseball (narodowy sport Kubańczyków) i wiadomości. Najbardziej podobały mi się te, w których prezenterem był mój ulubieniec, pirat. Serio, prezenterem w jednym z programów jest pan z opaską na oku. Gdy akurat w telewizji nie ma nic ciekawego, można, wyjrzeć przez kraty okien, co też ciekawego dzieje się na ulicy. A dzieje się zawsze. Jakiś obwoźny sprzedawca reklamuje chleb/inne jedzenie/miotły/wielofunkcyjne wiadra/środki czystości, etc. Przechodzi znajomy, wiec można pogadać, jedzie auto, wiec można podziwiać. O pięknych kubankach nie wspominając.
Nie mam zdjęć z podglądania wnętrz domów, bo już samo podglądanie nie jest w najlepszym guście, a co dopiero robienie zdjęć. Dlatego powyżej pan palący w spokoju cygaro na progu domu.
Dinozaury!!!
Kubańczycy kochają dinozaury. Nic w tym dziwnego, Polacy kochają je pewnie jeszcze bardziej, sądząc po ilości parków jurajskich w naszym kraju. Sam też je kocham, dlatego tropię je gdzie tylko się da. Na Kubie jest to wyjątkowo pasjonujące zajęcie, bo i wyobrażenia na temat prehistorycznych gadów zatrzymały się tam jakieś 30 lat temu. Jednym z największych fajerwerków wyjazdu był dla mnie”Park prehistorczny”, niedaleko Santiago de Cuba.
Brak słów, by opisać wspaniałości, które tam upchnięto, dlatego poniżej trzy zdjęcia. Dość powiedzieć, że autorami betonowych stworów byli więźniowie – niespełnieni artyści z pobliskiego zakładu karnego. Natomiast tytułowa fotografia to mój faworyt – Tyranozaur w barwach maskujących, czający się na dziedzińcu muzeum w Pinar del Rio.
Hawana vel Gotham City
Zapytacie: Czy nie masz aby lepszych zdjęć z Hawany? Mam, można zobaczyć je w galerii. Tu chciałem coś napisać, a nie pokazywać ładne obrazki. Tylko co można napisać (albo sfotografować) o mieście opisanym (i obfotografowanym) już na tysiące sposobów?
Spróbuję tak:
W samiusieńkim centrum Hawany centralnej, przechodzącym właśnie gruntowną renowację, stoi taki oto wieżowiec w stylu art deco. Wspaniały drapacz chmur ze złotej epoki drapaczochmurstwa, rówieśnik Empire State Building i Chrysler building – ikon architektury z Nowego Jorku. Czy domyślacie się, co znaczy nietoperz, który wieńczy dach zamiast iglicy?
Otóż budynek nazywa się Bacardi – a teraz skojarzcie to sobie z logo najpopularniejszego rumu na świecie. Ponieważ w rozlewni Rumu w Santiago de Cuba panoszyły się nietoperze, dlatego Emilio Bacardi zdecydował, że symbolem jego marki będzie właśnie to sympatyczne zwierzątko. A wieżowiec był oczywiście perłą w koronie alkoholowego imperium. Historia jest fascynująca i warta osobnego wpisu, dlatego streszczę ja w dwóch zdaniach. Zasłużona dla Kuby rodzina Bacardi hojnie wspierała Rewolucję (podobnie jak większość burżuazji mając dość reżimu Batisty), ale źle na tym wyszła. Skończyło się tak, że produkcję przeniesiono do Miami, zachowując prawo do marki. Fidel zajął za to wszystkie nieruchomości (i większość ruchomości) i od tego czasu produkuje rum Bacardi pod marką Havana Club.
Dla mnie jednak nietoperz wygląda jak symbol Batmana wyświetlany nad Gotham City, gdy miasto znajdowało się w potrzebie. To podwójnie imperialistyczne skojarzenie nie powinno przyjść do głowy żadnemu Kubańczykowi. Batman, podobnie jak pozostałe wytwory amerykańskiej popkultury, był przez pół wieku nieobecny na Kubie. Czasy się jednak zmieniają, jak śpiewał Bob Dylan. Oto do Hawany przywędrowała już popkultura, nie tylko w postaci latynoskiego reaggetonu, ale również zombie. Trudno powiedzieć, że polecam, ale to w sumie ciekawe doświadczenie obejrzeć Juana od trupów, czyli film, w którym główny bohater walczy z imperialistyczną inwazją żywych trupów.
Zdaje się, że pogwałciłem tu reguły internetowego pisania, które nakazują pisać krótko i zwięźle. A tymczasem nie napisałem nic o motoryzacji! (to temat na książkę, nie na wpis), jedzeniu (kocham jeść! ale na Kubie przeszedłem na wegetarianizm…), wynalazkach (mistrzowie), elektrowni atomowej (bombowa), samym Fidelu, Che i Triumfie Rewolucji (jak się tu oficjalnie tytułuje wydarzenia z 1959 roku). Wpisy wiec będą, jeśli znajdę do nich motywację.
Jeżeli masz jakieś uwagi, to proszę, podziel się, będę miał motywację by pisać dalej! A może chciałbyś/chciałabyś dowiedzieć się jednak czegoś konkretnego?