Parki, skwery i place są pełne życia o każdej porze. Wrony w Matanzas hałasują tak, że ledwo idzie wytrzymać, w Santa Clarze (mieście poświęconemu Che Guevarze) bezwstydnie spacerują transwestyci, w Santiago gra muzyka, a w Trynidadzie tańczy się salsę. Ale większość ludzi nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Nawet nie spojrzą na obcokrajowców bezczelnie łamiących przepisy i obyczaje, jeżdżąc po parku/placu jakby to było miejsce do jeżdżenia. (na szczęście zawsze jednak znajdzie się jakiś czujny obywatel, który uświadomi nas, że jazda po skwerku rowerem jest ciężkim przestępstwem). Wylegają na place grupy przyjaciół, rodziny i sąsiedzi, rozsiadają się wygodnie i… włączają smartfony. Otóż, moi mili, internet występuje na Kubie tylko na miejskich placach, skwerach i parkach. I jest na kartki.
Kartki, czyli talony z kodem do miejskiego wifi można kupić na poczcie. Oczywiście trzeba swoje odstać w kolejce, ale jak już wiemy, to raczej standard. Gorzej, że godzina surfowania kosztuje 8 zł, co jest barierą dla wielu Kubańczyków, zarabiających średnio 20-40 USD miesięcznie. Tu musielibyśmy się głębiej nad wszystkim zastanowić. Powyższa kwota to widełki oficjalnych wynagrodzeń w budżetówce. Nie ma nawet teoretycznej szansy, by ktoś zarabiający takie kwoty mógł mieć smartfona, a do tego jeszcze pieniądze na internet. Spytacie: jak żyć? Kto nie pamięta komuny, ten może znaleźć odpowiedź w filmach Barei.