Jestem przyzwyczajony, że obcowanie z naturą, przez duże i małe “n”, wyzwala w człowieku tylko dobre emocje. Zapach świeżo skoszonej trawy, macanie kory drzewa, leniwy papierosek z widokiem na panoramę Tatr, przejażdżka rowerowa wzdłuż Warty, kąpiel pod wodospadem w Bośni, itd. Po każdej wycieczce w mniej lub bardziej epickie okoliczności przyrody cieszę się jak głupi, wracając z naładowanymi akumulatorkami. Gotowy do stukania w komputer zamknięty w czterech ścianach z widokiem na poznańsko – łazarskich żuli.
Na Islandii krajobrazy i poszczególne miejsca są nieraz oszałamiająco spektakularne, odkryłem tu jednak w sobie brzydką cechę – egoizm. Chciałbym je mieć tylko dla siebie, ewentualnie dla dobrych ludzi przybyłych tu ze mną. Zniósłbym jeszcze parę postronnych osób, które zadały sobie trud dotarcia w dany punkt, by cieszyć się pięknem stworzenia. Wszystkich, którzy wpadają na chwilę tylko po to, by odwrócić się tyłkiem do atrakcji i zrobić selfje na kiju najchętniej zrzuciłbym z klifu. Co prawda raz na jakiś czas sami spadają, ale zdecydowanie zbyt rzadko, by w istotny sposób wpłynąć na turystyczne statystyki.
A to przecież nieładnie tak myśleć. Przecież każdy ma prawo do takiego zwiedzania, na jakie ma ochotę, a dla wszystkich innych turystów to ja jestem tym niepożądanym elementem – bo włażę w kadr, pokazuję język, puszczam zajączki zegarkiem. Na szczęście Islandczycy są po mojej stronie. A właściwie swojej. Gwałtowny boom turystyczny (przypominam – prawie 500% w ciągu ostatnich 7 lat) praktycznie zlikwidował bezrobocie, zakończył poważny kryzys ekonomiczny po załamaniu się gospodarki w 2008 roku (obecnie 33.9% PKB*) i znacząco podbudował ego wyspiarzy.
Sęk w tym, że nim się zorientowali, turystów zrobiło się 7 razy więcej niż mieszkańców, do tego nagle 10% stałej populacji kraju zaczęli stanowić obcokrajowcy (na czele z Polakami, oczywiście – ponad 10 tysięcy). Co z tego wynika pisałem ostatnio, więc zaczęto się zastanawiać, czy i jak postawić tamę turystycznej rzece. A w stawianiu tam Islandczycy są ekspertami, zbudowali ich bardzo wiele na potrzeby hut aluminium – trzeciego najważniejszego sektora gospodarki.
Szatański plan rządu
Jak zjeść ciastko i mieć ciastko? Oto nad czym głowi się tutejszy rząd. Nie udało się wprowadzić “nature pass”, czyli ogólnej opłaty za wstęp do wszystkich atrakcji. Coraz więcej właścicieli danych cudów natury myśli więc nad wprowadzeniem swoich własnych myt. Bo trzeba wiedzieć, że na Islandii zdecydowana większość wodospadów, rzek, a nawet wulkanów ma swoich właścicieli. A przynajmniej ziemia, na której się znajdują/przez którą przepływają. Wszyscy “farmerzy” są potomkami wikingów, a akty własności liczą sobie czasem niemal tysiąc lat. Każdego kusi, żeby na tym trochę (a właściwie całkiem sporo) zarobić, ale równie święta jak prawo własności jest tradycja wolnego dostępu do natury dla wszystkich. Padły już jednak pierwsze bastiony – od jakiegoś czasu trzeba zapłacić za zajrzenie do krateru Kerith, a od 3 lat za darmo nie zobaczymy już najpotężniejszego na Islandii wodospadu Dettifoss.
Udało się za to podnieść stawkę VAT na usługi turystyczne z 11 do 22,5% (od lipca 2018), więc o tyle powinny zdrożeć hostele i wszelkie wycieczki. Planem, o którym przebąkuje się po kątach jest podatek wjazdowy, coś w rodzaju drogiej wizy dla każdego turysty. Miejscowi zarzekali się, że ma być on wprowadzony od 2019 roku, ale w anglojęzycznym internecie nie znalazłem potwierdzenia tych informacji (może ktoś ma lepsze źródła?). Jeżeli nawet spowodowałoby to spadek liczby odwiedzających (co wątpliwe, biorąc pod uwagę, że jeszcze w 2014 roku spodziewano się osiągnąć 1,5 mln turystów do roku 2020, a plan został wykonany z nadwyżką już w 2016), to zrekompensują go wpływy z myta, trafiające w dodatku bezpośrednio do budżetu, czyli tak, jak rządzące tygryski lubią najbardziej.
Światowy spisek
Skąd wzięła się ta nagła popularność “wyspy lodu i ognia”? Sami Islandczycy uważają, że to zasługa wulkanu Eyjafjallajökull, który w 2010 roku sparaliżował ruch lotniczy w Europie i sprawił, że Islandia na parę tygodni zagościła we wszystkich światowych mediach (na mniejszą skalę zdarzyło się to w 2008 roku przy okazji kryzysu bankowego). To jednak bardziej skomplikowane niż dymiąca dziura w ziemi, dlatego nie przyciągnęło aż takiej uwagi masowej publiki. Pamiętacie? To przez wulkaniczny pył nad Europą prawie żaden ze światowych przywódców nie przyleciał na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego.
Druga przyczyna to arabska wiosna, która zupełnie przypadkowo również wybuchła w 2010 (przypadek? A może diaboliczna zagrywka islandzkich agencji PR? Nigdy się tego nie dowiemy). Generalny wzrost zagrożenia w takich turystycznych rajach jak Tunezja, Egipt czy Turcja sprawił, że turyści zaczęli się rozglądać za bardziej bezpiecznymi destynacjami, gdzie krzywdę mogą co najwyżej zrobić sobie sami.
Po trzecie, choć trudno powiedzieć czy to przyczyna, czy skutek boomu, Islandia (a raczej jej krajobrazy) została ukochana przez Hollywood. Ciekawy spis filmów z islandzkimi momentami znajdziecie tutaj, choć brakuje w nim sceny otwierającej Prometeusza oraz głupiej, acz widowiskowej sceny na jeziorze Mývatn z Szybkich i Wściekłych 8. Jest za to chyba najbardziej idiotyczny pościg z serii filmów o Bondzie.
No dobrze.
Co to jest puffinizacja?
Puffiny, zwane po polsku maskonurami, to urocze, kolorowe ptaszki występujące masowo na wybrzeżach krajów północy, które stały się symbolem Islandii. Są naprawdę przepiękne, eleganckie i pocieszne zarazem. Czołgałem się przez 10 minut do parki w zalotach, tylko po to by parę minut później trafić na skałę, gdzie dziesiątki puffinów robiły to samo, tylko że na wyciągnięcie ręki. Puffiny występują na klifach i talerzach, marynowane lub wędzone. Ponoć nie smakują jak kurczak, ale jak ryba. Dziwne.
Nie miałem okazji spróbować, bo jako typowy Polak żywiłem się konserwami turystycznymi. Dorobiłem do tego ideologię, że nieładnie zjadać ptaszka, który jest w poważnych tarapatach. I to nie ze względu na niepohamowane obżarstwo Islandczyków (mimo, że otyłość jest tu poważnym problemem) ani nadmiar zboczonych ornitologów chcących podglądać ptasie sceny intymne. Problemem jest przede wszystkim zmiana klimatu, która powoduje zaburzenia ekosystemu. Prasa donosi, że w 2018 roku na wyspach Vestmannaeyjar (największej na świecie kolonii maskonurów) z powodu braku pożywienia zmarło 83% młodych puffinków.
Ale puffinizacja z maskonurami ma wspólną tylko nazwę. Chodzi tu o zmianę. Zmianę wyglądu Reykjaviku, gdzie miejsce starych sklepów i zakładów fryzjerskich zajęły przybytki z suwenirami. Centrum stolicy zamieniło się w jeden wielki pasaż z pluszowymi, maskonurzymi maskotkami. Przyznam, że kusiła mnie czapka w kształcie wesołego ptaszyska, ale cena skutecznie ostudziła mój zapał. Na wsi połowa farm to dziś pensjonaty Airbnb. Nawet stacje benzynowe obok benzyny, olejów i wszystkich tych samochodowych przyborów mają w obowiązkowej ofercie gadżety z puffinami!
Więcej o zrównoważonym podróżowaniu
Ważniejsza jest jednak zmiana postrzegania kraju przez obcokrajowców.
Islandczycy chcieliby być postrzegani jako dumni potomkowie Wikingów, nordycki kraj sukcesu, wylęgarnia światowej klasy artystów. Tymczasem coraz częściej zapominamy o Islandczykach, koncentrując się na Islandii. Na wodospadach, mchu, wulkanach, słodkich puffinkach, wichrach, a nawet waleniach w okolicznym oceanie. O ludziach nie myślimy, bo i ich za wiele nie spotykamy. Amerykanów, Chińczyków, Polaków, Francuzów – owszem.
Islandczyków jest jak na lekarstwo, więc przyjmujemy za pewnik to co można usłyszeć tu i ówdzie: że wierzą w trolle i elfy, że późno wychodzą na imprezy, a wszystkie co do jednej wyglądają jak w filmie 101 Reykjavik, że są mile usposobieni, ale posadzili za kratki swoich banksterów, więc sprawiedliwi. Jak wikingowie. Ładnie śpiewali na mundialu i pewnie dlatego doszli do ćwierćfinałów, co też było urocze. Taki mały kraj, a tak żwawo sobie poczyna, no no. Islandczycy tak się ucieszyli po wygranym meczu z Anglią, że po 9 miesiącach porodówki zanotowały znaczący wzrost urodzin (w tutejszych warunkach to będzie kilkadziesiąt sztuk). I jeszcze Björk.
Zadowalamy się kliszami, nie próbując głębiej wniknąć w islandzką duszę.
Nie pochylamy się nad problemami młodych ludzi, których nie stać na kupno mieszkania mimo developerskiej ofensywy w Reykjaviku. Kto żyw, wynajmuje lokale przez airbnb, a turyści rezerwują je z przynajmniej półrocznym wyprzedzeniem. Mieszkanie to żyła złota, ale ceny poszybowały tak wysoko (podobnie jak islandzka korona), że mało kogo na nie stać. Duże zyski z turystyki nie są dzielone równo i jeśli jesteś prostym wyrobnikiem w turbiznesie, albo na początku zawodowej drogi, to o zarobkach pozwalających myśleć o stabilizacji możesz zapomnieć. Ale komu chciałoby się wnikać w islandzkie problemy. Zresztą, co to za problemy w porównaniu z naszymi?
Jeśli nie masz ochoty wnikać w rozterki miejscowych (w końcu przyjechałeś wypocząć!) to dobrze, nie ma w tym nic złego. Pamiętaj tylko, że siedzisz w pułapce infantylnego, puffinowego raju. W pluszowej klatce.
Dla dociekliwych – link do raportu o stanie turystyki (2018). Dużo ciekawych i nieciekawych wykresów, z których dowiemy się np. że w kwietniu jest o 60% mniej turystów niż w lipcu i sierpniu.
Taki ładny wykres oferuje nam Wikipedia. Wygląda nieźle, prawda? Jeżeli sprawdzić źródło, to okaże się, że pochodzi z roku 2015, kiedy turystów było „raptem” 1,26 mln, czyli o cały milion mniej niż spodziewali się w 2017. Wyobraźmy sobie zatem tą krzywą uaktualnioną do stanu obecnego.
By Borvan53, number of tourists from the Icelandic Tourist board data, population from Statistics Iceland (Own work) [CC BY-SA 4.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/4.0)], via Wikimedia Commons
*Wikipedia podaje dla odmiany 5% PKB, co wydaje się zupełnie niemożliwą liczbą. Powyższe dane zaczerpnąłem z raportu World Travel and Tourism Council, który mówi o 7% bezpośredniego wkładu do PKB w 2016 i przewidywanych 8% w 2017, natomiast całościowy wkład turystyki i podróży w gospodarkę (również pośrednio) to właśnie te oszałamiające 33,9%.